Rekonstrukcje stankiewicze.com

Nietolerancja, Zabobon I Procesy Czarownic

(opracowano na podstawie : Jędrzeja Kitowicz (1728-1804) w „ Opis obyczajów za panowania Augusta III” oraz Bohdan Baranowski i Władysław Lewandowski „Nietolerancja i zabobon w Polsce w XVII i XVIII w.”)

NIETOLERANCJA

Długie i niszczące wojny, rozgrywające się w drugiej połowie XVII i na początku XVIII stulecia na ziemiach Rzeczypospolitej, obce najazdy i niszczące ludność rekwizycje wojskowe powiększały ówczesną polską biedę.

Wciąż jeszcze panujący feudalizm, mimo postępującego od wewnątrz rozkładu, miał dość mocy by dusić wszelkie nowe siły społeczne. Sam toczony śmiertelną chorobą, pociągał jednak Polskę na manowce nieładu i bezrządu.

W ślad za upadkiem gospodarczym szło obniżenie się poziomu kultury. Upadek szkolnictwa, ciemnota, zacofanie było logicznym następstwem panujących wtedy warunków gospodarczych. Nie jest kwestią przypadku, że te dwie groźne postacie ciemnoty – nietolerancja i zabobon, bujnie rozwinęły się w dwóch tak odległych i zdawałoby się tak odmiennych krajach Europy, jak Polska i Hiszpania. I tu, i tam żerowały one na warunkach życia wytworzonych wadliwym ustrojem społecznym i upadkiem gospodarczym. Zarówno w Polsce jak i w Hiszpanii siły ciemnoty panoszyły się o wiele dłużej niż w innych krajach Europy.

„Święta inkwizycja” przybyła do Polski w połowie XII weku i przez trzy stulecia prowadziła prawie nieskrępowaną działalność. Owocem poczynań inkwizycji było wytępienie w Polsce różnych sekt – „biczowników”, „dulcynitów”, „begwinek” i „begwardów” czy „jamników”.

Najwięcej energii wykazała w XV w. w walce z przybywającymi z Czech „nowinkami husyckimi”, które zagrażały nie tylko Kościołowi, ale również panującemu wówczas porządkowi feudalnemu. W walce z husytyzmem władze duchowne nie były zbyt łagodne i niejeden z opornych „kacerzy” zakończył swój żywot na stosie.

Wzrost fanatyzmu religijnego powodował coraz pilniejsze śledzenie, szczególnie od chwili wygnania arian, wszelkich śladów „ateizmu” lub „bluźnierstwa”, które obrażać mogły religię katolicką. Bardzo często procesy wynikały ze zwyczajnego szantażu. Wystarczyło znienawidzonemu przeciwnikowi postawić zarzut o wypowiedzenie jakiegoś bluźnierczego słowa lub oskarżyć go o zbeszczeszczenie świętości, by dostawał się od razu na najstraszliwsze tortury, na których wskutek bólu przyznawał się do wszystkich zarzucanych mu zbrodni. Wyroki w takich procesach były wyjątkowo okrutne – wyrwanie języka, upalenie ręki, spalenie żywcem na stosie to „zwykłe” kary w tego rodzaju sprawach. Dość często ofiarami procesów padały nie tylko osoby o wyznaniu protestanckim, czy mające zatarg np. z plebanem, który chciał usunąć „heretyka” ze swej parafii, ale także padały nimi osoby chore umysłowo.

Największe nasilenie procesów o „bluźnierstwo” przypadło na czasy panowania Jan II i Augusta II, a więc na okres najgłębszego upadku gospodarczego i kulturalnego dawnej Polski.

W  źródłach opisywane są przypadki  XVII w – mieszczanina bielskiego Tyszkowica, Łyszczyńskiego,  Unruga, Niemirycza.

 Dokumentacja źródłowa podaje np. nw. przypadki walki z „innowiercami”:

10.10.1574 – zburzenie protestanckiego zboru w Krakowie:

„ na koniec gwałtem wielkim dobywszy się do zboru, wszystko zarazem złośliwą hultajstwa onego ręką popsowano. Piętro rozwalono, porąbano. Sklepy i kramy wyłupano. Szlachcie i możnym panom, którzy tam depozyty swoje od złota, srebra, szat, pieniędzy mieli, wszystko pobrano i porabowano.

W tej sprawie zburzenia zboru protestacja czyniona była od szlachty województwa krakowskiego i rozesłana po wszystkich województwach. Ale króla w Polszcze nie było, w zamieszaniu takowym mało się dobrego sprawić mogło..”

 16.06.1575

„… zbuntowawszy się studenci, złość swoje wywarli na ogród pogrzebowy i na umarłych tamże w Panu odpoczywających, gdzie grobu imp. Stanisława Myszkowskiego, wojewody krakowskiego, przed kilku lat pochowanego, dobyli, inszych zacnych ludzi ciała z grobów wywłóczyli, nogami w górę stawiali, rozlicznie lżyli i sromocili, okopy ogrodowe porozwalali i insze insolencie niebożne a prawie pogańskie czynili…”

 

01.06.1578

„… gdy ciało jednej zmarłej białogłowy przez Grodzką ulicę było prowadzone, studenci wypadłszy od kościoła Wszystkich Świętych, kamieni ciskaniem haniebnym ludzi rozgromiwszy i rozegnawszy, ciało z trumny wywlekli, ze wszystkiego one niewstydliwie obnażywszy, okrutnie zraniwszy i porąbowszy…. Włóczyli po mieście, aż na ostatek w Wisłę wrzuciwszy utopili….”

 

23.05.1591 – trzecie zburzenie zboru krakowskiego

07.05.1593 – gdy zboru nie stało – kamienice p. Janusz Kałajego zburzenie

1607 – podczas rokoszu ogród pogrzebowy i szpital zburzony

20.05.1610 – zburzenie kamienicy pana Kiliana Szmida

1611 – napaść na procesję pogrzebową

14.04.1613 – studenci krakowscy w Aleksandrowicach rozbój i zburzenie w nocy napadłszy czynią

19.05.1613 – Lorenc Habicht, pobożny starzec, w Krakowie dla wiary zabity

1614 – zburzone zbory w Lublinie i Poznaniu

16.05.1620 – pogrzeb pani Hunterowej i tumult na nim

1621 – napaść na kram p. Jana Henslera, kupca krakowskiego

1630 – napaść studencka na dom p. Issaka, cukiernika
1630 – eksces albo gwałt nad zmarłą p. Danielową Ledlublową, niesłychanym okrucieństwem wykonany
1658 – wygnanie arian
1717 – ograniczenie praw protestantów

ZABOBON i PROCESY CZAROWNI

Świat feudalny zdawał sobie sprawę, że uwagę wyzyskiwanego i ciemiężonego chłopa czy też poniżanego na każdym kroku mieszczanina należy skierować od spraw doczesnych do „wiecznych”, co ważniejsze zaś, zwrócić nagromadzoną od dawna gorycz i nienawiść wobec warstw posiadających w innym zupełnie kierunku. I oto straszliwy lęk przed siłami nieczystymi stał się jednym z najważniejszych czynników w postępowaniu ludzi tamtych czasów. Wszystko zło, z którym stykał się człowiek, było przedstawione jako wynik perfidnej, diabelskiej działalności, wokół czyhały groźne moce piekielne. Nieurodzaj, zaraza na bydło, choroby, nieszczęśliwe wypadki czy nawet różne inne osobiste niepowodzenia tłumaczono powszechnie działalnością „sił nieczystych”, które z dziwnym uporem uwzięły się na rodzaj ludzki. Spod piór duchownych wyszło w tym czasie wiele dokładnych opisów piekieł. Nic więc dziwnego, że poczynając od XVI w. mnożą się jak grzyby po deszczu różne wydawnictwa popularne dotyczące tematów „diabelskich”. Za pośrednictwem plebani, dworu lub małego miasteczka echa tej literatury dochodziły nawet do niepiśmiennych chłopów. Na wsi polskiej nastąpiło też dziwne pomieszanie różnych wywodzących się jeszcze z czasów pogańskich wierzeń z oficjalnie głoszoną przez sfery kościelne nauką o diabłach i mocach piekielnych. Straszliwy zabobon zaczął się rozrastać do niespotykanych poprzednio rozmiarów.

W mniemaniu ludzi, przyzwyczajonych do odpowiedniej gradacji społecznej, również i mieszkańcy piekieł podlegali pewnej hierarchii. W świecie diabelskim nie brak było różnego rodzaju dostojników noszących tytuły wojewodów, kasztelanów, starostów, podstolich itp. Istniała dość szeroka rzesza diabłów pośledniejszego gatunku, różnych „Niemców”, „chowańców” itp., którym w piekielnym ustroju społecznym przypadała rola mniej zaszczytna, ale jeszcze upoważniająca do samodzielnej działalności kusicielskiej. A wreszcie na samym końcu czartowskiej drabiny istniały tłumy różnego rodzaju „diabełków” lub „diablików”, którym w udziale przypadała tylko funkcja pomocnicza lub usługiwanie swym godniejszym rangą kolegom.

Mieszkańcy piekieł zdradzali wielkie zdolności towarzyskie i nie chcieli samotnie przebywać w ciele ludzkim, lecz dla kompanii zapraszali innych swych współtowarzyszy. Najczęściej dostać się mógł diabeł do ciała swej ofiary za pośrednictwem czarownicy, która „zadawała” go w napoju lub jedzeniu. Człowiek opętany przez diabła budził powszechny lęk, ale zarazem litość – była to bowiem niewinna ofiara piekielnej perfidii. Z jawną nienawiścią występowano przeciwko wszystkim czarownikom i czarownicom jako wspólnikom szatana i nie żałowano im najbardziej okrutnych tortur i straszliwej śmierci na stosie; wobec opętanych zaś przez diabła nie stosowano żadnych represji, a przeciwnie – starano się przy pomocy egzorcyzmów zmusić mieszkańców piekieł do ucieczki.

Po wsiach i miasteczkach zaroiło się w tych czasach od różnego rodzaju „opętanych” czy to naprawdę wierzących, że ich dolegliwości powstały wskutek „zadania diabła”, czy też oszustów w ten sposób żerujących na dobroczynności ludzkiej. Na ratunek nieszczęśliwym ofiarom mocy piekielnych wyruszali także duchowni. Przy pomocy modlitwy, egzorcyzmów czy wreszcie pokrapiania wodą święconą wypędzano z ciała opętanego groźnych przedstawicieli piekieł.

W 1754 roku Benedykt Chmielowski opisywał jak poznać opętanego:

„ Znaki opętanego prawdziwe te są:

1/ jeśliby koźlęciny przez 30 dni jeść nie chciał

2/ jeśli ma oczy straszne, członki słabe

3/ jeśli nie chce mówić psalmu ‘Boże zmiłuj się nade mną’

4/ jeśli mówi językiem cudzoziemskim nienauczonym

5/ jeśli na czytanie nad nim egzorcyzmu strachają się kapłana i ręki jego

6/ od niektórych wychodzi zimny wiatr

7/ niektórych głowa dziwnie ciąży

8/ innym mózg ściśniony bardzo zdaje się

9/ innym coś się zdaje rzucać w żołądku, jak gałka albo wąż, jaszczurka, żaba skąd womity ciężkie

10/ innym brzuch się zdyma jako bęben

11/ i to znak opętanego: serca ściskanie, rzucanie się jak ryba, w której części ciała

12/ przechodzenie od głowy do nóg, od nóg do głowy jakiegoś wiatru

13/ znaki bywają czarne, napuchłe gęby, gardła podnoszenie, nadymanie

14/ na pytania hardo odpowiadają. Spytani często, choć przymuszeni, gadać nie chcą

15/ czasem nad miarę dyskursują, ale nie wiedzieć, co by to był za dyskurs

16/ sen miewają cudnie twardy i jakby byli bez zmysłów, często się prezentują

17/ często się czegoś nagle lękają

18/ różnych zwierząt, bestii głosy naśladują, jako to ryczenie lwów, niedźwiedzi, wołów, szczekanie psów, kwiczenie, beczenie etc.

19/ zębami zgrzytają, jak psy wściekłe zapienią się

20/ idą nad jakie przepaści, na drzewa, mury

21/ od ręki na sobie cudzej położonej czują coś albo zimnego, albo gorącego, albo ciężkiego

22/ położenie na sobie relikwii sekretnie czują, każą odrzucić, smrodem nazywając

23/ wszystkie rzeczy duchowne, święcone mają w nienawiści, osobliwie księży, egzorcystów; w kościół wnijść nie chcą. Krzyża, wody święconej, ewangelii, pasji czytania tak nie lubią, że się zżymają, rzucają jak na torturze, pocą się, zgrzytają, w zmysłach tępieją, pomieszanie wielkie pokazują, na ziemię padają

24/ będąc z natury prości, nieuczeni, litery nieznający, jeśliby głębokie, wysokie rzeczy interpretowali, innych sekreta wyjawiali, grali na instrumentach, prorokowali, różnymi mówili językami; jeśliby coś nad moc, naturalne siły, supernaturalnego czynili, wtedy prawdziwie są opętanymi”

Procesy czarownic stanowią jedną z najbardziej ponurych kart historii Polski. Powszechnie wierzono, że diabeł dla swych straszliwych celów potrzebował pomocników spośród ludzi, przede wszystkim spośród mniej odpornych na szatańskie pokusy kobiet. Już więc w zaraniu średniowiecza odbyły się w zachodniej Europie pierwsze procesy czarownic. Reformacja tylko na bardzo krótki czas osłabiła to straszliwe zjawisko. Niebawem wybuchło ono ze wzmożoną siłą i to zarówno na obszarach wiernych Kościołowi katolickiemu, jak i pozostających pod wpływem nauki Lutra. Wszelkie nieszczęścia osobiste, choroby, grad, powodzie i nieurodzaje tłumaczono powszechnie działalnością czarownic. Zresztą jak można było mieć wątpliwości, skoro zarówno oficjalne sfery kościelne jak i naukowe starały się na każdym kroku uzasadnić słuszność tego poglądu.

W XV – XVII w. przypuszczalnie około dwu miliona osób straciło życie na skutek prześladowań. Dopiero w XVI stuleciu spotkać można na ziemiach polskich procesy o czary, w których najważniejszą rolę odgrywał diabeł i jego wspólniczki – czarownice. Trudno jest dokładnie ustalić, ile czarownic spalono w Polsce, ale na drodze próbnych obliczeń, oszacowano, że mogło to dotyczyć ok. 30-40 tys., przy czym najwięcej na terenie ziem zachodnich, tam gdzie bardzo duży wpływ miała ludność pochodzenia niemieckiego, od której zresztą strony ta „moda” do Polski przyszła.

Zazwyczaj procesy o czary związane były z konfliktami społecznymi, rozgrywającymi się w życiu wsi lub małego miasteczka. Można przypuszczać, że część z nich oparta była na eliminacji z życia np. znienawidzonego przeciwnika lub niewygodnego poddanego. Znalezienie sprawczyni różnych klęsk nie było rzeczą trudną – raz rzucone oskarżenie prowadziło w konsekwencji do uwięzienia wskazanej osoby.

Grad, suszę, pomór bydła i inne klęski elementarne przypisywano gusłom czarownic, pozostających w zmowie z diabłem. Niewinne ofiary ginęły wśród wyrafinowanych tortur i męczarni,

Pisał Werdum – „pomiędzy wsiami Kaleń i Uchań spalono w tych dniach (poł. XVII w.) czarownice, po których jeszcze leżały niektóre kości wraz z drzewem i węglami w dole ponad którym ogień rozniecano”

W samym końcu XVII w. w okolicach Płońska zainicjowała cykl procesów i egzekucji domniemanych czarownic, awanturnicza cześnikowa zakroczymska Marcjanna z Kossobudzkich Lasocka. W 1689 r. przed sądem starościńskim mławskim sądzono Mariannę Kukulinę, oskarżając ją, że „przyleciała z Mławy do Szydłowa na gęsim jaju i cielęcej wątróbce i tam pani cześnikowej na zdrowiu uczyniła, zalepiwszy w czeluściach pieca chlebowego włosy kobiece na to, aby wygasła linia dziedziców na Szydłowie”

Również córka kowala z Mławy rzucała ziarnem na bydło pana cześnika, aby padało. Wyrok skazujący na śmierć przez spalenie na stosie wykonano na „szubienicznej górze” przy drodze do wsi Studzieniec.

Pierwszą próbą, mającą wykazać winę domniemanej winowajczyni, było pławienie związanej w kozła kobiety w wodzie – jeśli oskarżona od razu zanurzała się w wodzie, była niewinna, jeśli utrzymywała się na powierzchni – był to wyraźny dowód współpracy z diabłem. Posyłano zatem do najbliższego miasteczka po kata, a zanim on przybył osadzono kobietę w tzw. beczką, aby do momentu wykonani wyroku nie dotykała ziemi i tym samym nie nabierała „mocy”. Sąd miejski składał się z przedstawicieli miejscowego samorządu. Dla dokładnego zbadania sprawy i uzyskania przyznania się do winy często zarządzano tortury.

Opis takich tortur możemy znaleźć u  Jędrzeja Kitowicz (1728-1804) w „ Opis obyczajów za panowania Augusta III”

„…Tortury były używane w sprawach gardłowych, kiedy winowajca albo przez inkwizycją nie był doskonale o występek przekonany, albo choć był, ale się nie chciał przyznać do tego, co mu inkwizycjami dowodzono; którego wyznania wina podług zwyczaju, w wszelkich sądach praktykowanego, koniecznie po winowajcy wyciągano i choć go zaprzeczenie inkwizycjom nie uwalniało od śmierci, jeżeli te były dokładne, przecięż go w takowym razie brano na tortury, których żaden kryminalista uniknąć nie mógł, chyba kiedy się sam dobrowolnie przyznał do tego występku, który mu zadawano. Nawet kiedy przyznał się podczas tortur, a po odbytych mękach zapierał się, znowu go drugi i trzeci raz męczono. Jeżeli po trzech torturach wytrzymanych wracał się do zapierania, oglądali się sędziowie na okoliczności dowodów i inkwizycje świadków; jeżeli te były mocne, winowajcę śmiercią karano, nie zważając na jego zaprzeczanie, zaciętość umysłu i cierpliwość ciału przypisane. Jeżeli dowody i inkwizycje były słabe; jeżeli się więzień nie przyznał na torturach albo, przyznawszy się na jednych i drugich, a na trzecich zaparł, uwalniano go z wolnym popieraniem kary na stronie, na której instancją był męczony; jeżeli nie było żadnych dowodów, tylko podobieństwo, a przy tym na pierwszych, drugich lub trzecich torturach przyznał się i więcej przyznania swego nie odwołał, był stracony. Jeżeli podobieństwo było mocne, a winowajca tortury wytrzymał bez przyznania się statecznie, uwalniany zostawał. Lecz i strona instygująca była wolna od kary za udręczenie winowajcy z przyczyn mocnych – jako się wyżej rzekło – do prawdy podobieństw. Najwięcej zaś takowe męczenia ludzi, czasem niewinnych, dlatego bezkarnie uchodziły, że pospolicie osoby, którzy ich męczyć dawali, albo z ostatniego motłochu, za którymi nie miał się kto ująć; przeciwnie zaś oddający obwinionych na torturę musieli być ludzie majętni, ponieważ ekspedycja tortur wiele kosztowała.

Tortury czyli sposób męczenia ludzi był takowy: w miastach pryncypalnych pod ratuszem była piwnica do tego używana, w której ścianach w jednej był osadzony hak żelazny, gruby, z kółkiem takimże wysoko od ziemi na półtrzecia łokcia; w drugiej ścianie takiż hak z kółkiem od pawimentu, czyli od ziemi na łokieć; na środku piwnicy postawiono niski stołek, na nim kat posadził więźnia, związał mu w tył ręce jednym powrozem, drugim powrozem zawiązał nogi do kupy, a końce powroza przywiązał mocno do kółka niższego; przez powróz u rąk przewlókł inny postronek, długi, smagły i dobrze łojem do lekkiego pomykania się wysmarowany; ten postronek, przez kółko wyższe pojedynczo przewleczony, trzymał za koniec – raz i drugi sobie około ręki okręciwszy, aby się mu w ciągnieniu nie wymknął.

Przyrządziwszy tak więźnia i stanąwszy tuż przy nim na boku, pociągał lekko postronka do wyprostowania go tylko podług odległości, jaka była od rąk winowajcy do kółka, ażeby ani kółko, ani postronek nie wisiały, tylko się znajdowały w wyciągłości. Na boku przy ścianie naprzeciw więźnia postawiono stolik i stołki z kałamarzem, piórem i papierem na stoliku, za którym zasiadał wójt z jednym lub dwiema ławnikami, a na rogu stolika pisarz miejski. Gdy już wszystko było przygotowane, instygator miejski, stojący przy wójcie imieniem delatora przytomnego lub nieprzytomnego (jak mu się podobało) w krótkiej perorze upraszał owego szlachetnego magistratu, ponieważ więzień dobrowolnie nie chce się przyznać do ekscesu popełnionego, aby wskazał na tortury podług świętej sprawiedliwości. Wójt zatem zaczął się pytać więźnia najprzód: jakiej jest kondycji, jakiej wiary, gdzie się rodził, czy się bawił od młodości lat aż do czasu ostatniego swojej kaptywacji, jeżeli już kiedy nie był o podobny kryminał obwiniony, sądzony lub torturami próbowany? Gdy na te wszystkie pytania więzień odpowiedział, jak rozumiał, a pisarz wszystkie pomienione dyspozycje zapisał, dopiero wójt przystąpił do rzeczy, o którą chodziło. Mówił łagodnie do więźnia po imieniu: ” Podobnoś to ty (lub waszeć) tę kradzież, tę zbrodnię popełnił, przyznaj się dobrowolnie, nie daj się męczyć; zapieranie się nic ci nie pomoże; czy przyznasz, czy się nie przyznasz, równo się od śmierci nie wybiegasz, bo są na ciebie wielkie dowody, żeś to ty, a nie inny zrobił; a przyznawszy się dobrowolnie, nie będziesz mąk przygotowanych cierpiał; przez wzgląd na dobrowolne twoje wyznanie winy sąd cię łaskawszą śmiercią skarze; a jeżeli zaś to uczynił z ostatniej nędzy (na przykład gdy szło o kradzież) albo z nieostrożności, albo z pierwszej popędliwości (gdy kogo zabił), albo z głupstwa (gzy szło o czary), albo z namowy cudzej nauczywszy się tego od drugich starszych czarowników albo czarownic, przyznaj się, może cię sąd za twoją pokorę życiem darować”.

Gdy więzień na te pierwsze łagodne perswazje nie przyznawał się, zaklinał go znowu wójt na wszystkie świętości religii, na zbawienie duszy w odpowiedzi własnej, którą podaje w niebezpieczeństwo utraty, kiedy grzechu na siebie wyznać nie chce i przez jedyną zaciętość ciało swoje grzeszne na męki eksponuje. Gdy te egzorty nic nie wyciągnęły z więźnia, dopiero wójt rzekł do instygatora: „ Panie instygator, mów mistrzowi niech sobie postąpi według prawa”. Instygator zawołał na kata: „Mistrzu, postąp sobie według prawa”; kat nim przystąpił do egzekucji rozkazu, zawołał po trzy razy: „Mości panowie zastolni i przedstolni (wyrażając tymi terminami urząd siedzący za stołem i instygatora stojącego przy stole) czy z wolą, czy nie z wolą?. Instygator odpowiedział mu za każdym razem: „Z wolą”. Dopiero kat silnie pociągnął sznur, czyli powróz, którego koniec trzymał w ręku, jako się wyżej rzekło; wtenczas ręce więźnia poczęły się wyłamywać ze stawów ramion, podnosić w górę tyłem głowy i stanęły z nią w równej wysokości, pozytura zaś więźnia, podając się wyższą częścią ciała za sznurem, pośladkiem znajdowała się na stołku; nogi zaś, wyciągnione i do haka przywiązane, wisiały jak na powietrzu. Więzień przeraźliwym głosem wrzeszczał co z gardła: ”Nie winienem! Nie znam się do niczego! Nie męczcie mnie! Zaklinam was na straszny sąd boski, puście mię”, i tym podobnie; albo jeżeli był miętkiego przyrodzenia, prosił o pofolgowanie i to otrzymawszy, przyznawał się do tego, o co był obwiniony, powiadał nawet inne ekscesa rozmaite w życiu swoim popełnione, gdyż oprócz występku sprawę czyniącego, nie zaniedbywano nigdy egzaminować go z całego życia. Po takim wyznaniu już nie był więcej dręczony. Lecz jeżeli się do niczego nie chciał przyznać albo też inne występki powiadał, a ten, o który chodziło, taił, trzymany w pozyturze pierwszego traktu, czyli pociągnienia, znowu z poprzedzającymi magistratu, instygatora i kata rozkazami i pytaniami był mocniej pociągniony.

Do drugiego traktu kat przybierał swego czeladnika hycla; obaj tedy co mieli sił, ciągnęli za sznur; więzień wyciągnął się jak strona, ręce wykręciły się tyłem i stanęły w prostej linii z ciałem nad głową, w piersiach zrobił się dół głęboki, w który tłoczyła się głowa; cały człowiek wisiał na powietrzu, nie dotykając już nic stołka. Wszystkie żebra, kości i junktury w nim niemal widać było, że mógłby je porachować; do tortur albowiem rozbierano delikwenta do naga obojej płci, same tylko miejsca wstydliwe jakim chuściskiem obwinąwszy. Więzień już dobywał tchu ostatniego siląc się na wrzask, albo też zdawał się go pozbywać wszystkimi otworami natury, wyrzucając z siebie z kaszlem i grzmotem, wodniste i flegmiste ekshalacje, które iż zarażały przytomnym nosy i widok przykry sprawowały, przeto ci wszyscy, którzy takowych tortur dyspozytorami, egzekutorami i spektatorami być musieli albo chcieli, mieli na pogotowiu kadzidło i trunki na odpędzenie smrodu i pokrzepienie serca kompasją wątlejącego. Niektórzy więźniowie – mdłością ściśnieni – zdawali się w tych mękach usypiać, nie dając żadnego znaku życia prócz jednej pary z ust wychodzącej, której przyłożonym zwierciadłem próbowano i gdy tak długo w milczeniu zostawał, przymuszano go do odezwy nowym męki rodzajem, której opis po kilku wierszach nastąpi.

Jeżeli się trafiło, że więzień w samej rzeczy umarł na torturach, wszystko się natychmiast kończyło, pochowano zmarłego, a sprawa przepadła. Trafiali się tacy delinkwenci, którzy miasto prośby o folgę, używali ostatnich słów obelżywych na stronę i sędziów, do podziwiania mężnie najgorsze katowanie wytrzymując, a tacy się trafiali najczęściej z złodziejów. Za drugim traktem, dopiero opisanym, kiedy więzień w uporze był zatwardziały, kładli mu na nogi żelazo, ostre karby na kształt zębów u piły mające, z dwóch sztuk złożone, przez które przechodziły z obóch końców śruby; tymi śrubami hycel ściągał żelaza zębate na wierszch piszczeli nóg i pod spód zadane, które coraz bardziej gniotąc i kalecząc nogi, nieznośny ból winowajcy wyciągnionemu i bynajmniej nie spuszczonemu zadawały. Mistrzowie te żelaza – dybkom podobne – po swojemu botami hiszpańskimi nazywali; nie wszędzie ich używano, tylko w miastach większych. Powiadano mi za rzecz pewną, iż nie znalazł się żaden delikwent, którego by takie obuwie do przyznania się nie zmiękczyło. Kropienie siarką gorącą, przykładanie do boków blach rozpalonych, czego po innych miastach używano, nie było tak skuteczne, jak te hiszpańskie boty.

Po innych miastach mniejszych albo i po wsiach, kiedy do nich miejski urząd na taką inkwizycję był sprowadzony, męczono więźnia w lada domu lub stodole, ciągnąc go na drabinie położonego i do szczebla pierwszego i drugiego przywiązanego, podłożywszy pod niego deszczkę, aby się ręce o szczeble nie zawadzały. Kiedy miano czarownice i czarowników próbować torturami, kacia, zabobonnicy i guślarze wielcy, golili im najprzód włosy wszędzie, gdziekolwiek te ozdoby i zasłony ludziom natura dała, powiadając, iż włosy diabeł kryje i nie dopuszcza czarownicy i czarownikowi wyznania i że ukryty w włosach za niego lub za nią cierpi, biorą za przyczynę takowego mniemania owo ciche i spokojne tortury wytrzymowanie, wyżej wyrażone, z mdłości i upadku z gruntu na siłach pochodzące, nie z łaski diabła, któremu się jako zdrajcy i nieprzyjacielowi ani śniło cierpieć za człowieka. Golili też także i złodziejów, twardych do przyznania. Żydom zaś, wskazanym o jakiekolwiek eksces na tortury, regularnie tę galantomią czyniono, choć nieraz ogolony tak Żyd bez mydła wszystkie męki nie przyznawszy się – albo i chrześcijanin – wytrzymał. Wtenczas kacia, w rzeczach fizycznych wielcy błaznowie, udawali, że im jakiś wielki czarownik tortury oczarował, iż swego skutku wziąć nie mogły. Podobnież spędzali na oczarowanie placu niesprawność ręki swojej, kiedy kogo pod miecz skazanego niegładko ścięli. Lecz im ta ekskuza przed mądrymi magistratami nie uchodziła, od których pospolicie za niesprawną egzekucją bierali po sto batogów.

Skończywszy pierwsze tortury z sukcesem pomyślnym lub niepomyślnym względem wybadania prawdy, kat więźnia spuszczał z tortur i odejmował z nóg boty hiszpańskie, jeżeli do nich przyszło; posadził go na stołku tak jak przed torturami; wziąwszy potem ręce powykręcane, odkręcał nazad z nowym bólem; potem założywszy je na krzyż przed piersią więźnia – kolanem między łopatki tłocząc i rozmaicie wiercąc – nabijał i naprowadzał w stawy, co było mało co mniej bolesne od samej tortury; ubrał potem więźnia w suknie i zaprowadzał do aresztu, z którego do katuszy był przyprowadzony.

Takie tortury na twardych więźniach lub niejednostajnych w wyznaniu winy były powtarzane do trzeciego razu, odpoczynkiem kilkudniowym dla wzmocnienia sił przeplatanego, za którym dopiero następował dekret śmierci lub uwolnienia – podług okoliczności.

Tortur nie atentował nigdy żaden sąd szlachecki; ale jeżeli kogo trybunał, ziemstwo albo gród wskazały na tortury, odsyłano go z ekspedycją onych do urzędu miejskiego. Tęż samą ceremonią czyniono i z dekretami kryminalnymi, w których na końcu po sentencji śmierci dokładano „pro cuius modi executione reum ad officium scabinale civitatis praesentis remittit”, oprócz sądów marszałkowskich koronnych i litewskich, z których prosto nie referując się do miasta, winowajcę na plac prowadzono. Jurysdykcja albowiem marszałkowska ma swoich żołnierzy, a inne jurysdykcje nie mając odsyłają do miast, które żołnierzy otaczają więźnia ludźmi młodszymi rozmaitych cechów, halabardami i szablami na ten czas uzbrojonymi. Trybunały zaś, choć mają asystencją żołnierza komputowego, nie chcą go szarzać; wszakże widzieliśmy nieraz więźnia, wychodzącego na plac pod bronią żołnierza komputowego, kiedy był dystyngowany urodzeniem, i stąd wynikała bojaźń odbicia go i uwolnienia gwałtownego.…”

W czasie tortur sędziowie starali się uzyskać informacje o wspólnikach czarownicy. Męczona w nieludzki sposób kobieta podawała, oczywiście, liczne nazwiska współtowarzyszek zabaw na Łysej Górze. Były to przeważnie osoby, z którymi pozostawała z złych stosunkach. Wymieniona, czyli jak wówczas mówiona „powołana” przez torturowaną czarownicę kobieta również mogła być pociągnięta do odpowiedzialności. Opierając się na tych, zdawałoby się tak kruchych podstawach, można było wziąć na tortury nową oskarżoną, która z kolei obciążała inne osoby. Tragiczny łańcuszek kończył się nieraz spaleniem kilku lub nawet kilkunastu kobiet „powołanych” przez swe domniemane wspólniczki.

Oto opis ostatniego procesu „doruchowskiego” czarownic:

„ W roku 1775 we wsi Doruchowie koło Kępna w powiecie ostrzeszowskim odbyła się w miesiącu sierpniu egzekucja na czternastu kobietach posądzonych o czarodziejstwo. Było w tej wsi trzech dziedziców, ich nazwiska dlatego nie wymieniam, aby ich potomkom, jeżeli są jacy, nie wzbudzić przykrego wspomnienia. Dotychczas jest tam kościół parafialny, a mój wuj naówczas był miejscowym plebanem. Nie trudniąc się rolnictwem, lecz obowiązkami stanu swego i naukami, oddał rządy gospodarstwa rodzicom moim…

Żona dziedzica powyżej wzmiankowanego (Stokowskiego) zachorowała. Dostała wielkiego bólu w palcu, włosy na głowie zaczęły się jej zwijać. Był wtedy brak doktorów. Jedynie felczerzy po miasteczkach i to nie wszędzie mieszkali. Tą sztuką najczęściej trudnili się Żydzi, którzy nie posiadając żadnych wiadomości, a nauczywszy się u podobnych sobie mistrzów puszczania krwi i wyrywania zębów, byli jedynymi synami Eskulapa. Emulowali z nimi tak zwani olejkarze z Węgier; ci dawniej kupami włóczyli się po kraju, nosząc szkatułę na plecach z lekarstwami i wyłudzali z ciemnego ludu ostatni grosz, za który jeżeli nie szkodliwe, to przynajmniej nic nie znaczące dawali olejki.

Ta pani posłała po felczerza do Kępna. Lecz zamiast ulgi, ręka puchła coraz bardziej. Nareszcie zaczęły się drobne kosteczki z rany wychodzić, co wtedy postrzałem nazywano. Oddalono felczera. W pobliskiej wsi mieszkała pewna kobieta trudniąca się także leczeniem chorych, a którą miano za opętaną od diabła.

Zgadywał on przez nią wszystkie choroby i zwykle przypisywał winę ciotom (lud tak czarownice nazywał). Do tej kobiety zewsząd się zbiegano. Po nią posłał także dziedzic Doruchowa.

Trzeba wiedzieć, że Doruchów miano wtedy za główne siedlisko czarownic. Gdzie na granicy pomiędzy tą wsią a Przytocznicą leżał wielki kamień, nazywany Łysą Górą, tam czarownice co wtorek i czwartek miały swe nocne schadzki odbywać.

Kobieta wezwana do leczenia pani, znająca dokładnie wieś całą i wszystkie domowe stosunki, wszedłszy do pokoju zaczęła zaraz zżymać się okropnie… wymawiając przerywanym głosem: Cioty! Cioty! Zadały kołtuna. Dobra pierwsza! – wymieniła kilka kobiet.

Blisko probostwa mieszkał gospodarz Kazimierz, człowiek pracowity, trzeźwy, żona jego gospodyni rządna, oszczędna, dlatego mieli się dobrze. Za domem był niewielki sadek, a w nim gruszka rodząca owoc wyborny, po który także dziedziczka nieraz posyłała, nie mając we własnym sadzie tak smacznych gruszek. Ponieważ tej gospodyni na niczym nie zbywało, nazywaną ją Dobrą. Inne zaś kobiety zazdrosne wygadywały na nią, iż dlatego ma się tak dobrze, ponieważ oblubieniec diabeł wszystkiego jej dostarcza. Tak uchodząc we wsi za najgłośniejszą czarownicę, pierwsza została pojmana. Druga to była wdowa żyjąca z wyrobku, mająca córkę około 12 lat. Córce zrobił się wrzód w uchu, a ponieważ go zaniedbano, dostała flusu i na to umierać musiała. Lud zabobonny posądził matkę o czarodziejstwo, że nie mogąc kogo innego oczarować, własnej córce zadała.

Trzecie, młoda dziewka, nie wiedzieć z jakiego powodu udawała czarownicę. Rwała ona liście dębowe, suszyła na słońcu. Pasając w lecie bydło w polu, nosiła takowe liście przy sobie, a gdy wiatr powstał, aby pokazać wiejskim dzieciom, że umie  myszy robić, dobywszy z kieszeni listek i chuchnąwszy w dłoń, puszczała go z wiatrem krzycząc głośno: Mysz leci! Mysz! Takim sposobem oszukiwała łatwowiernych i żeby lepiej udać tę sztukę, sama zwykle biegła za ową myszą i zadeptywała ją, aby młodych nie miała i szkody nie czyniła. Tak więc i ta dziewczyna, dla tak niewinnej igraszki za czarownicę posądzona, stała się sama przyczyną swej śmierci.

Inne kobiety z jakich powodów już nie pamiętam.

Wszystkim zarzucano, że panią postrzeliły, mianowicie Dobrą posądzono, jakoby zamiast ona gruszek, myszy pani sprzedawała i tak zadała jej kołtuna. Że to gruszki wcale myszkowatego smaku nie miały, ale były słodkie, soczyste, sam tego doświadczałem, bom je często jadł nieraz u Dobrej, która była dla mnie bardzo łaskawa i często zapraszała do swego sadu. Zarzucano im nadto, iż schadzki z diabłami odprawują w każdy czwartek, wylatując na miotłach kominami na Łysą Górę, posmarowawszy się maścią, umyślnie na to w osobnych słoikach chowaną, iż zatrzymywały w powietrzu deszcze, gdy ich było potrzeba, a w czasie słoty coraz większe ściągały ulewy, iż raziły ludzi postrzałami, do czego osobliwszej miały używać strzelby, to jest rękojeści od stłuczonych tyglów. Skoro więc czarownica dmuchnęła w taką rękojeść, już człek został postrzelony. Nadto, że krowom mleko odbierały i inne niedorzeczności i baśnie…

Pewnego wieczora, mając się już udać na spoczynek z wujem (bośmy w jednym pokoju sypiali), usłyszeliśmy krzyk blisko probostwa. Nie widząc ognia, tylko słysząc jęki i płacz i narzekanie, wychodzimy na dwór pytając, co to znaczy. Na to podstarości: Z rozkazu pana pojmujemy czarownice.

Pojmano ich siedem tej nocy: pięć żon gospodarskich, jedną wdowę i jedną służącą dziewczynę. Wróciwszy do domu mój wuj całą noc spać nie mógł. Na drugi dzień, odprawiwszy mszę św. poszedł od dziedzica, chcąc go odwieść od karania niewinnych kobiet, lecz nic nie wskórawszy, przyszedł do probostwa w największej niespokojności. Ponieważ rodzice moi pełni byli przesądów, wierząc w czarownice i ich wspólność z diabłami, jak w artykuły wiary, przeto łatwo sobie wystawić można, że ich to niespodziewane wydarzenie bardzo ucieszyło; i ja się ucieszyłem, gdyż miałem wtedy osiem lat.

Tegoż samego dnia pławiono je w wodzie. Był to staw obszerny, który do dziś dnia egzystuje. Ponieważ w całej wsi i sąsiedztwie powstał rozruch wielki, przeto zgromadziło się niezliczone mnóstwo ludu na to rzadkie widowisko pławienia czarownic; poszedłem także z drugimi i w ciżbie nie byłbym na pewno nic widział, gdyby nie syn jednego z dziedziców, około 15 lat liczący, mając łódkę zabrał mię za sobą, tak więc popłynęliśmy naprzeciwko mostu, z którego czarownice pławić miano. Widzieliśmy dokładnie ceremonię. Wprowadzono je na most, miały ręce powiązane; brano jedną kobietę po drugiej, założono pod pachy powróz; czterech ludzi na tym powrozie spuszczało ją powoli z mostu w wodę. Żadna z nich nie tonęła, albowiem suknie, a zwłaszcza obszerne spódnice, nim namokły, unosiły każdą z nich na powierzchni wody. Dziedzic był przytomny na koniu, a widząc pływające wołał: Nie tonie – czarownica! Słowa te, jak się później pokazało, były nieodzownym wyrokiem, skazującym na śmierć niewinne ofiary. Ludzie natychmiast wyciągali kobiety i tym sposobem wszystkie siedem zostały czarownicami.

Po czym odprowadzono je na powrót do więzienia na spichlerz, posadzono w beczki, jakich do kiszenia kapusty na zimę używają. Tam nikomu nie wolno było wchodzić, jak tylko podstarościemu mającemu nad nimi dozór i sześciu ludziom, z innych dóbr umyślnie na to sprowadzonym, którzy je karmili i pić im dawali. Ciekawy byłem bardzo zobaczyć także owe czarownice. Podstarości miał syna w moim wieku, chodziliśmy razem do organisty uczyć się czytać i żyliśmy ze sobą w przyjaźni. Ten na moje żądanie uprosił ojca swego, iż nas obu wziął z sobą i wpuściwszy do spichlerza, drzwi na klucz za sobą zamknął.

Usłyszawszy jęczenie tych męczennic w ciemności, wydobywające się z beczek, jak z podziemnych lochów, zląkłem się okropnie i straciwszy ochotę zaspokojenia mej ciekawości, zaledwo obejrzałem jedną tylko beczkę, wszystkie jednak podobnie były urządzone. Ta, którą oglądałem, stała na dwóch podstawach; w klepkach blisko dna wyrżnięta była dziura, dość duża czworograniasta. Kobieta wsadzona w beczkę miała ręce i nogi z tyłu związane, które tą dziurą zewnątrz kołkiem drewnianym zatknięte były, tak że stać, ani siedzieć nie mogąc, przez cały czas, aż do okropnej egzekucji klęczeć musiała. Każda beczka pokryta była płótnem grubym, a na boku przylepiona karteczka z napisem: Jezus! Maria! Józef! – z przyczyny, aby diabli nie mieli do nich przystępu i nie uwolnili swych oblubienic od śmierci. Później z pobliskich wsi przywieziono, ale zawsze w nocy, już w takich beczkach uwięzionych jeszcze siedem innych kobiet, a zatem było ich wszystkich czternaście.

Zaczął dziedzic robić przysposobienie do egzekucji, kazał w boru kopać pnie sosnowe, takie, z których już biel w ziemi opróchniał, a tylko sam smól pozostał, kazał ścinać sosny najsmolniejsze i sążnie z nich bić. Wuj, widząc przygotowania, a nie mogąc odwieść dziedzica od tego krwawego zamiaru, postanowił jechać do Warszawy, aby u króla wyjednać ułaskawienie. Jakoż pojechał. Dziedzic, dowiedziawszy się o tym, zaraz po wyjeździe wuja kazał zwozić drzewo już przysposobione na granicę pomiędzy Doruchowem a Piłą, przy trakcie prowadzącym z Kalisza do Kępna. Naprzód sosnę wielką wkopano w ziemię i około niej stos okrągły układano, jednej warstwę pniów i smolnych drew, a drugą słomy, na kilkanaście łokci wysokości.

Ciekawością zdjęty poszedłem z synem podstarościego oglądać stosa, a widząc drabiny przystawione, chcieliśmy wnijść na wierzch. Ludzie będący na straży, aby go nie podpalono, zrazu bronili nam przystępu, atoli później dali się uprosić. Tutaj na samym wierzchu była słoma, równo usłana jak na stole, i kilkanaście klocków dębowych dosyć wielkich, na każdym z nich była przylepiona kartka z napisem Jezus! Maria! Józef! – dla wyżej wyrażonych przyczyn. Jeden z tych stróżów powiedział nam, że tymi klockami przyciskać będą czarownice, aby spokojnie na miejscu leżały.

Gdy ten stos już był wystawiony, sprowadzić dziedzic kazał dwóch katów, trzech sędziów z Grabowa (gdyż wtenczas każde niemal miasteczko miało prawo miecza) i trzech księży zakonnych dla dysponowania skazanych na śmierć czarownic.

Blisko spichlerza stał dom, kopcem zwany, naokoło oblany wodą; mieszkał w nim podstarości. Syn jego, przypadłszy po południu za szkoły, powiedział mi, że ojciec jutro musi się wyprowadzić ze swego mieszkania, gdyż tam nocą będę na torturach czarownice ciągnąć, dodając, że nikt przytomny być nie może prócz sędziów i katów. Całą noc spać nie mogłem przemyślając, jakby się tam dostać.

Nazajutrz wstawszy rano, wziąłem ukradkiem w kieszeń kawał chleba z masłem, elementarz pod rękę, udając, że idę do szkoły, a pobiegłem prosto na kopiec, skąd już rzeczy podstarościego wynoszono. Gdy już nikogo w domu nie było, wszedłem do izby i ulokowałem się na przypiecku, skąd nie będąc widziany, mogłem się dokładnie wszystkiemu przypatrzeć. Przyszedł podstarości i dwóch ludzi, ci uprzątnęli, a potem wyszedłszy zamknęli izbę.

Będąc sam jeden, jużem ze strachy chciał wołać oknem, aby mnie wypuszczono, ale chęć widzenia nowości przemogła. Było to przed południem, z nudów i bojaźni usnąłem. Musiałem spać dosyć długo, bo gdym się obudził, już słońce zachodziło; spojrzawszy na izbę zobaczyłem stół pod oknem, trzy stołki, na stole papier, pióro i kałamarz, lichtarze za świecami, butel wódki i kilka kielichów. Niedługo potem czterech ludzi przyniosło na noszach kloc wielki z żelaznym pałąkiem. Wszedł za nimi kat, zaczął laską w sufit pukać w jedną deskę, po czym zaraz usłyszałem mocny huk na górze; wyrąbano znaczny otwór, spuszczono nim koło małe od wozu, u którego wisiały dwa powrozy.

Po zachodzie słońca weszło dwóch ludzi, jeden przyniósł kilka kawałków tarcic, a drugi świecę płonącą. Tymi tarcicami zabito okna, świecę na stole zapalono; weszli sędziowie, usiedli na stołkach, a posiliwszy się gorzałką, kazali przyprowadzić czarownice. Wyszedł kat i niedługo czterej pomocnicy na tychże samych noszach przynieśli kobietę. Tutaj jeden sędzia zaczął się pytać, lecz o co, nie wiem, gdyż już byłem ze strachu na pół umarły. Miała ona nogi i ręce w tył związane. Z rozkazu sędziego oprawcy, gdyż dla słabości sama stać nie mogła, nogi pod pałąk podłożywszy, powrozem przymocowali. Do rąk w tył skrępowanych przywiązano powróz, od koła wiszący, na plecy włożono szpągę podobną do grabi z żelaznymi zębami, które w ciało wchodziły, tę przytwierdzono także cienkimi powrozami, na krzyż przez piersi opasanymi, a ich końce z tyłu do owych od koła powrozów przywiązali.

Gdy te okropne przygotowania skończono, sędzia jej zadawał pytanie. Czy odpowiedziała co lub nie, już tego nie pamiętam. Wtem kat zawołał na oprawców, na górze będących: Obracaj koło! Powrozy obwijały się około walca, ręce w tył unoszone, pociągały za sobą owe postronki od żelaznych grabi, których zęby wchodziły w plecy. Krew się zaczęła dobywać, kości w ramionach trzeszczeć, kobieta okropnie jękłą.

Ja przestraszony nigdy nie widzianą męczarnią krzyknąłem ze strachu na przypiecku. Łatwo sobie wyobrazić, w jakim byłem położeniu; dwaj oprawcy zaczęli szukać, a znalazłszy ściągali z przypiecka, myślałem, że mnie na śmierć prowadzą. Wziąwszy mnie na barki, wynieśli z izby dosyć daleko od tego domu i położyli na ziemi. Więcej może jak godzinę odpoczywałem na tym miejscu z przelęknienia, niżem przyszedł do sił. Gdym już późno w noc powrócił, rodzice moi jeszcze nie spali i byli o mnie w największej niespokojności nie wiedząc, gdziem się podział. Opowiedziałem im, com widział; odstąpił ich przesąd, a matka rzewnie zapłakała.

Tym sposobem wszystkie kobiety na tortury brano i męczono; nazajutrz po tych mękach trzy z nich umarły, żywych zostało się jedenaście. Dziedzic, pełniący urząd wielkiego inkwizytora, przyspieszając egzekucję, przysposobił czterech fornali w drabiach, jakich podczas żniw używają. Po południu, może o godzinie trzeciej, te fornalki zajechały przed spichrz i na te wozy pakowano kobiety w beczkach, na trzech wozach żywe, na czwarty umarłe także w beczkach. Na każdym wozie przy żywych siedział ksiądz zakonnik, odprowadzający je aż na plac egzekucji. Tu oprawcy wydobywali z beczki skrępowane kobiety, a uchwyciwszy je pod pachy, wciągali po drabinkach na stos, na którym stał już kat jeden z czterema pomocnikami; ci odebrawszy kobietę, kładli ją twarzą do ziemi i klockami przyciskali kark i nogi, po czy, owymi beczkami stos obstawili. Trzem kobietom zmarłym na klocku głowy poucinano, a potem w jednym dole, już na to wykopanym, ciała ich wraz z głowami złożono.

Stało wiele ludzi z pochodniami, przeznaczonych do zapalenia stosu, sędziowie byli także przytomni, ale już bez flaszki. Jeden z nich zawołał: Zapalaj pochodnie! Co gdy nastąpiło, kaci ustawili owych ludzi z pochodniami naokoło stosu. Sędzia krzyknął straszliwym głosem: Pal! I wkrótce cały stos stanął w płomieniach. Tu kat jeden przyniósł w chustce jakieś słoiki drewniane i kilka książek i wrzucił w ogień.

Gdy dym zaczął dusić, słychać było jęk niewinnych ofiar, jak spod ziemi podnoszący się ku obłokom. Zgromadzony lud, którego było do kilka tysięcy, wtenczas dopiero pobudzony do litości, zaczął się oburzać na dziedzica, przytomnego ciągle na koniu. Ten widząc zżymanie się i pogróżki tłumu, śpiesznie się oddalił. Stos całą noc się palił. Potem dopiero zmarłych trzech kobiet ciała przysypano ziemią.

Niedaleko tego miejsca stały trzy słupy, wkopane w ziemię żelaznymi obręczami. Po trzech kobietach umęczonych zostały 3 córki, około 15 lub 16 lat mające. Te także następującej nocy po spaleniu ich matek na plac egzekucji zaprowadzono, tam sędzia przeczytał im dekret: Że będąc córkami czarownic, musiały się nauczyć już tej diabelskiej sztuki i dusze swe czartom zapisać, aby się więc wyrzekły wspólnictwa z diabłami, mają by ć u słupów rózgami smagane. Po czym oprawcy obnażyli je po pas, każdą przywiązali do osobnego słupa, ręce i nogi do owych obręczy i tak je po gołych plecach rózgami bito. Jedna z nich w kilka dni potem umarła. Wuj mój powrócił z Warszawy, lecz niestety, za późno: już było po egzekucji.” 
 

Ponure procesy czarownic trwały w Polsce bardzo długo, bo aż do czasów stanisławowskich. Poważne zmiany kulturalne, jakie wtedy zachodziły w Polsce, spowodowały, że najbardziej oświecona część społeczeństwa z oburzeniem i zgorszeniem piętnowały te straszliwe widowisko jako objaw ciemnoty i zabobonu, aż na sejmie w roku 1776 podjęto uchwałę, która znosiła tortury i zakazywała wymierzania kary śmierci za czary…

Autor:

Janusz Stankiewicz, http://www.stankiewicze.com/

signature

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *